synergia

synergia

czwartek, 9 lipca 2015

MALOWANIE INTUICYJNE


Malowanie intuicyjne

Pamiętam, że lubiłam rysować, jako dziecko. I chyba nieźle mi to szło. Potem dłuuuuugo, długo nic. Później popełniłam kilka rysunków w fazie licealnej, zainspirowana moim ówczesnym chłopakiem, który narysował kilka bardzo niezłych dzieł. I to wtedy też było niezłe. A potem znów nic. Pamiętam, że Pani na lekcji plastyki kazała nam narysować swoją dłoń. Po zajęciach zebrała rysunki, a spośród nich wybrała chyba ze trzy, mówiąc, że tylko z autorami tych prac ma o czym rozmawiać (swoją drogą – cóż za motywujące podejście pedagogiczne!). Wśród wybranych prac była moja. Nic to jednak nie dało, bo potem były całe długaśne lata, gdy rysunek, a tym bardziej malunek – były w moim życiu nieobecne. No, może poza malowaniem ścian w domu i mebli, co – odkryłam – sprawiało mi mega frajdę. A potem warsztaty art.-coachingowe z Maćkiem Bennewiczem, podczas których używałam rysunku, jako narzędzia docierania do siebie. Oprócz walorów psycho-poznawczych, odkryłam, jak cudownie czuję się rysując. Rysunek wrócił do mojego życia. Zaczęłam wykorzystywać go w pracy coachingowej z moimi klientami. Z olśniewającymi efektami. Nie mogę jednak powiedzieć, bym malowała. Nie. Niby rysunek był, ale… jako narzędzie, które oferowałam, a nie mój sposób na siebie i ze sobą bycie.

Aż dnia pewnego, nie mogąc już utrzymać, ani okiełznać myśli, uczuć, emocji, które we mnie buzowały w związku z istotną dla mnie kwestią – sięgnęłam po zalegający w mym domu wielki arkusz brystolu, wyjęłam farby plakatowe, które miałam w domu, pędzle i … nie mając zielonego pojęcia, co istota będąca mną zamierza robić – po prostu się poddałam sobie samej i zaczęłam malować. To był proces niesamowity. Kilka godzin, podczas których nie wiedziałam zupełnie, co będzie za chwilę, ani tym bardziej, jaki będzie finał. Siedziałam nad arkuszem brystolu i robiłam to, co akurat czułam i tak długo, jak czułam, że jest potrzebne. Tamtego dnia rysowałam swoje serce i drogę jaką przeszło. Pojawiali się we mnie ludzie, ważni w moim życiu, sekwencyjnie, jak swoista droga serca, a ja „obcując z każdym z nich” wypełniałam, zapełniałam, raniłam, dziurawiłam, pozłacałam, brudziłam swoje serce… Robiłam z nim to, co czułam, że muszę zrobić. Malując farbami, tymi kolorami, co akurat trzeba, nanosząc farby dużo, grubo lub mało. Nanosząc je punktowo lub mażąc nimi zamaszyście. Nanosząc odpowiednie kolory, drobinki brokatu, wydrapując dziury…  Robiąc to obserwowałam proces, w jakim byłam i siebie w nim. Robiąc to wzruszałam się, czasem milkłam, czasem płakałam, czasem stawałam się gwałtowna, przepływały przeze mnie kolejne fale uczuć. Czasem dana osoba wypełniała moje serce różnymi falami i kolorów, i faktur i uczuć. A po niej pojawiała się kolejna. I kolejna. Czasem nie chciałam już niczego zamalowywać, chciałam, by zostało, co już jest, ale mój brzuch kazał mi iść dalej, bo pojawiał się kolejny człowiek ważny w moim życiu, który zmieniał kształt mojego serca. Malowałam więc. Malowałam do czasu, aż poczułam, że się dopełniło na dany moment. Po skończeniu – zobaczyłam kształt serca, jaki był na tamten moment. Wiedząc jednocześnie, czym jest wypełnione, jak było zapełniane i co jest pod powierzchniową warstwą farby.

Niebywały, transformujący i refleksyjny proces.

Zadziwiłam sama siebie mocą, jaką ma malowanie. Taki sposób malowania.
I w tym zadziwieniu wlazłam w swoje codzienne życie, pracując coachingowo z kolejnymi klientkami.

Do czasu, gdy prowadziłam sesję coachingową z kobietą, która jest uzdolniona artystycznie i artystycznie się wyraża. Po tej sesji – głos z mojego brzucha (mój brzuch – jak ja to mawiam) – kazał mi wejść do sklepu, wziąć w rękę konkretne (!) płótno, chwycić konkretne farby (!!) i gnać do domu. Pamiętam, że sama siebie obserwowałam z olbrzymią ciekawością, tym bardziej, że ja nigdy-przenigdy nie namalowałam niczego na płótnie. Tym bardziej, że uważałam, że malowanie na płótnie jest ho, ho – nie wiem czym i że nie moje to progi. A jednak, wsłuchana w głos z mojego brzucha, gnałam z płótnem i farbami do domu, nie wiedząc zupełnie co z tego i po co. To był czas, podczas którego intensywnie pracowałam nad integracją mojego życiowego powołania z moją zawodową misją. Wszystko buzowało we mnie intensywnie. Myśli, uczucia, refleksje i… zainspirowana po tamtej sesji, po prostu rozłożyłam wszystko, co kupiłam na podłodze mojego salonu i … pozwoliłam „mojemu brzuchowi malować”. Wyciskałam farbę na swoje dłonie i mazałam nią po płótnie, nie mając bladego pojęcia co z tego ma wyjść. Zaufałam sobie jednak i poddałam się wewnętrznemu głosowi, który malował z zapamiętaniem. A ja byłam w tym cała i jednocześnie obserwowałam sama siebie i proces twórczy oraz myślowo-czuciowy we mnie. To niebywałe uczcie. Niebywałe. Absolutnie niepowtarzalne. I znów, malowałam do tego momentu, do którego poczułam, że trzeba. Ani mniej, ani więcej. A potem patrzyłam zadziwiona: i tym, że tak potrafię, i tym, że można malować tak z brzucha, i tym, jak wiele przeze mnie przepłynęło podczas tego malowania, jak wiele myśli się poukładało, jak wiele refleksji się zawiązało, jak wiele uczuć przepłynęło i udrożniło mnie tym swoim płynięciem, jak klarowniejsze wszystko się stało i jak jasno widzę wszystko po. I jak zapamiętałam się w tym procesie, gubiąc gdzieś czas. Niebywałe uczucie.

A jednak można malować, nie umiejąc malować – pomyślałam wtedy. I tyle podczas malowania o sobie odkryć.

Co więcej – teraz odkrywam, że obrazy malowane intuicyjnie zawsze są jakieś. Oczywiście – mogą się podobać lub nie, ale one zawsze są jakieś. Coś jest w nich intrygującego. Obserwuję to, prowadząc grupy rozwoju osobistego, w których wykorzystuję malowanie intuicyjne, jako narzędzie w procesie coachingowym. Każdy powstający obraz, niezależnie od tego, że autorka uważa się za antytalent plastyczny i że jest to jej pierwsze malowanie – mimo to, każdy obraz jest jakiś. Jest intrygujący. Mam teorię, mówiącą, że ze względu na fakt,  iż każda kropka naniesiona na płótno ma sens, jest po coś i jest pełna głębokich emocji – to właśnie czyni obraz malowany intuicyjnie intrygująco jakimś. Nie jest technicznym pokazem kunsztu. jest eksperesją i opowieścią duszy i serca.  Ma sens. I głębię. Ma w sobie niebanalną opowieść, wypełniona energią autorki obrazu.

Maluję. Maluję brzuchem :-)

I kocham to.

Uwielbiam to uczucie, które każe mi kupić płótno o konkretnym kształcie i rozmiarze. Uczucie, które każe mi kupić jakiś kolor farby. Uczucie, które każe mi pociąć jakiś materiał zakopany w szafie i nim maziać po płótnie. Uczucie wynikające z faktu, że nie wiem, co powstanie. Nie wiem, co będę czuła w trakcie. Nie wiem, co odkryję w trakcie malowania i po. Nie wiem. Nie wiem i jestem ciekawa. Uczucie ciekawości. I uczucie czyszczenia i układania w duszy.


Malowanie wniosłam do swojej praktyki coachingowej. Jak wszystko, co czuję i co jest bardzo moje. Jak wszystko, co wiem, że ma wielką moc. Dzielę się tym. Cieszę się tym z innymi.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz