Malowanie
intuicyjne
Pamiętam, że lubiłam rysować,
jako dziecko. I chyba nieźle mi to szło. Potem dłuuuuugo, długo nic. Później popełniłam
kilka rysunków w fazie licealnej, zainspirowana moim ówczesnym chłopakiem,
który narysował kilka bardzo niezłych dzieł. I to wtedy też było niezłe. A
potem znów nic. Pamiętam, że Pani na lekcji plastyki kazała nam narysować swoją
dłoń. Po zajęciach zebrała rysunki, a spośród nich wybrała chyba ze trzy,
mówiąc, że tylko z autorami tych prac ma o czym rozmawiać (swoją drogą – cóż za
motywujące podejście pedagogiczne!). Wśród wybranych prac była moja. Nic to
jednak nie dało, bo potem były całe długaśne lata, gdy rysunek, a tym bardziej
malunek – były w moim życiu nieobecne. No, może poza malowaniem ścian w domu i
mebli, co – odkryłam – sprawiało mi mega frajdę. A potem warsztaty art.-coachingowe
z Maćkiem Bennewiczem, podczas których używałam rysunku, jako narzędzia
docierania do siebie. Oprócz walorów psycho-poznawczych, odkryłam, jak cudownie
czuję się rysując. Rysunek wrócił do mojego życia. Zaczęłam wykorzystywać go w
pracy coachingowej z moimi klientami. Z olśniewającymi efektami. Nie mogę jednak
powiedzieć, bym malowała. Nie. Niby rysunek był, ale… jako narzędzie, które
oferowałam, a nie mój sposób na siebie i ze sobą bycie.
Aż dnia pewnego, nie mogąc już utrzymać,
ani okiełznać myśli, uczuć, emocji, które we mnie buzowały w związku z istotną
dla mnie kwestią – sięgnęłam po zalegający w mym domu wielki arkusz brystolu,
wyjęłam farby plakatowe, które miałam w domu, pędzle i … nie mając zielonego
pojęcia, co istota będąca mną zamierza robić – po prostu się poddałam sobie
samej i zaczęłam malować. To był proces niesamowity. Kilka godzin, podczas których
nie wiedziałam zupełnie, co będzie za chwilę, ani tym bardziej, jaki będzie
finał. Siedziałam nad arkuszem brystolu i robiłam to, co akurat czułam i tak
długo, jak czułam, że jest potrzebne. Tamtego dnia rysowałam swoje serce i drogę
jaką przeszło. Pojawiali się we mnie ludzie, ważni w moim życiu, sekwencyjnie,
jak swoista droga serca, a ja „obcując z każdym z nich” wypełniałam,
zapełniałam, raniłam, dziurawiłam, pozłacałam, brudziłam swoje serce… Robiłam z
nim to, co czułam, że muszę zrobić. Malując farbami, tymi kolorami, co akurat
trzeba, nanosząc farby dużo, grubo lub mało. Nanosząc je punktowo lub mażąc nimi zamaszyście. Nanosząc odpowiednie kolory,
drobinki brokatu, wydrapując dziury… Robiąc
to obserwowałam proces, w jakim byłam i siebie w nim. Robiąc to wzruszałam się,
czasem milkłam, czasem płakałam, czasem stawałam się gwałtowna, przepływały
przeze mnie kolejne fale uczuć. Czasem dana osoba wypełniała moje serce różnymi
falami i kolorów, i faktur i uczuć. A po niej pojawiała się kolejna. I kolejna.
Czasem nie chciałam już niczego zamalowywać, chciałam, by zostało, co już jest,
ale mój brzuch kazał mi iść dalej, bo pojawiał się kolejny człowiek ważny w
moim życiu, który zmieniał kształt mojego serca. Malowałam więc. Malowałam do
czasu, aż poczułam, że się dopełniło na dany moment. Po skończeniu – zobaczyłam
kształt serca, jaki był na tamten moment. Wiedząc jednocześnie, czym jest
wypełnione, jak było zapełniane i co jest pod powierzchniową warstwą farby.
Niebywały, transformujący i
refleksyjny proces.
Zadziwiłam sama siebie mocą,
jaką ma malowanie. Taki sposób malowania.
I w tym zadziwieniu wlazłam w
swoje codzienne życie, pracując coachingowo z kolejnymi klientkami.
Do czasu, gdy prowadziłam sesję coachingową
z kobietą, która jest uzdolniona artystycznie i artystycznie się wyraża. Po tej
sesji – głos z mojego brzucha (mój brzuch – jak ja to mawiam) – kazał mi wejść
do sklepu, wziąć w rękę konkretne (!) płótno, chwycić konkretne farby (!!) i
gnać do domu. Pamiętam, że sama siebie obserwowałam z olbrzymią ciekawością, tym
bardziej, że ja nigdy-przenigdy nie namalowałam niczego na płótnie. Tym
bardziej, że uważałam, że malowanie na płótnie jest ho, ho – nie wiem czym i że
nie moje to progi. A jednak, wsłuchana w głos z mojego brzucha, gnałam z
płótnem i farbami do domu, nie wiedząc zupełnie co z tego i po co. To był czas,
podczas którego intensywnie pracowałam nad integracją mojego życiowego
powołania z moją zawodową misją. Wszystko buzowało we mnie intensywnie. Myśli,
uczucia, refleksje i… zainspirowana po tamtej sesji, po prostu rozłożyłam
wszystko, co kupiłam na podłodze mojego salonu i … pozwoliłam „mojemu brzuchowi
malować”. Wyciskałam farbę na swoje dłonie i mazałam nią po płótnie, nie mając
bladego pojęcia co z tego ma wyjść. Zaufałam sobie jednak i poddałam się
wewnętrznemu głosowi, który malował z zapamiętaniem. A ja byłam w tym cała i
jednocześnie obserwowałam sama siebie i proces twórczy oraz myślowo-czuciowy we
mnie. To niebywałe uczcie. Niebywałe. Absolutnie niepowtarzalne. I znów,
malowałam do tego momentu, do którego poczułam, że trzeba. Ani mniej, ani
więcej. A potem patrzyłam zadziwiona: i tym, że tak potrafię, i tym, że można malować
tak z brzucha, i tym, jak wiele przeze mnie przepłynęło podczas tego malowania,
jak wiele myśli się poukładało, jak wiele refleksji się zawiązało, jak wiele
uczuć przepłynęło i udrożniło mnie tym swoim płynięciem, jak klarowniejsze
wszystko się stało i jak jasno widzę wszystko po. I jak zapamiętałam się w tym
procesie, gubiąc gdzieś czas. Niebywałe uczucie.
A jednak można malować, nie
umiejąc malować – pomyślałam wtedy. I tyle podczas malowania o sobie odkryć.
Co więcej – teraz odkrywam, że
obrazy malowane intuicyjnie zawsze są jakieś. Oczywiście – mogą się podobać lub
nie, ale one zawsze są jakieś. Coś jest w nich intrygującego. Obserwuję to,
prowadząc grupy rozwoju osobistego, w których wykorzystuję malowanie
intuicyjne, jako narzędzie w procesie coachingowym. Każdy powstający obraz,
niezależnie od tego, że autorka uważa się za antytalent plastyczny i że jest to
jej pierwsze malowanie – mimo to, każdy obraz jest jakiś. Jest intrygujący. Mam
teorię, mówiącą, że ze względu na fakt, iż
każda kropka naniesiona na płótno ma sens, jest po coś i jest pełna głębokich
emocji – to właśnie czyni obraz malowany intuicyjnie intrygująco jakimś. Nie jest technicznym pokazem kunsztu. jest eksperesją i opowieścią duszy i serca. Ma sens. I głębię.
Ma w sobie niebanalną opowieść, wypełniona energią autorki obrazu.
Maluję. Maluję brzuchem :-)
I kocham to.
Uwielbiam to uczucie, które każe
mi kupić płótno o konkretnym kształcie i rozmiarze. Uczucie, które każe mi
kupić jakiś kolor farby. Uczucie, które każe mi pociąć jakiś materiał zakopany
w szafie i nim maziać po płótnie. Uczucie wynikające z faktu, że nie wiem, co
powstanie. Nie wiem, co będę czuła w trakcie. Nie wiem, co odkryję w trakcie
malowania i po. Nie wiem. Nie wiem i jestem ciekawa. Uczucie ciekawości. I
uczucie czyszczenia i układania w duszy.
Malowanie wniosłam do swojej
praktyki coachingowej. Jak wszystko, co czuję i co jest bardzo moje. Jak
wszystko, co wiem, że ma wielką moc. Dzielę się tym. Cieszę się tym z innymi.